Dziś słonko (nareszcie, choć trochę!), wiatr, który wywiał z jakiegoś kąta jesienne liście i ganiał je po ulicy. Przez chwilę nawet deszczyk i grad – pogoda iście marcowa.
Widziałam z daleka czarne kłęby pary parowozu. Chciałam iść się przywitać, ale mi zwiał 😉 Za to widziałam efa, zanim schował się w chmurach 🙂
Ostatnio pisałam o marzeniach, które spełniła mi Lanzarote. Jednym było zajrzeć do krateru, drugim – zobaczyć czarną plażę.
Odkąd kiedyś, wiele lat temu, zobaczyłam ją na zdjęciach, zapragnęłam być tam naprawdę. I marzenie się spełniło! 🙂 Co prawda inaczej nieco sobie to wyobrażałam, bo marzyło mi się, żeby zanurzyć się tam w oceanie, zabrakło mi karty w aparacie, nowa została w aucie, a nie było czasu wracać. I nie miałam okazji się nią nacieszyć ile wlezie (bo szybko szybko, trzeba jechać dalej). A mogłabym sobie tam siedzieć do zachodu słonka. Więc czarna plaża nadal pozostaje marzeniem…
Ale dość marudzenia, bo przecież to wina okoliczności, a nie wyspy 🙂
Wyspa dała mi to, co miała do zaoferowania, a piękne to było miejsce!
Plaża faktycznie była czarna 🙂
Składała się z drobniutkich kamyczków, z których kilka oczywiście wróciło ze mną do domu 😉
Nie mogłam się od tego miejsca odczepić, tak mi się podobało. Cieszyłam się, że mogę tam być!
Wlazłam oczywiście do oceanu choć tyle, ile się dało w dżinsach 🙂 O!